W niedzielny poranek poznaliśmy nowego mistrza wagi ciężkiej UFC, którym został Jon Jones. Amerykanin już jednak zdążył zasugerować, że długo w oktagonie nie zabawi…
Długo, bo ponad 3 lata, przyszło kibicom MMA na całym świecie czekać na powrót „Bonesa” do klatki. Były mistrz dywizji półciężkiej cały ten czas spędził nabierając masy i przygotowując się do debiutu w królewskiej kategorii wagowej, co miało miejsce w main evencie minionej gali UFC 285.
Jon Jones nie dał najmniejszych szans mierzącemu się z nim Cirylowi Gane. Napierał od pierwszych chwil bardzo szybko przenosząc pojedynek do parteru. Tam po pracy nad „Bon Gamin” Amerykanin odnalazł szyję oponenta i założył ciasną gilotynę, po której Gane musiał odklepać, a „Bones” został nowym mistrzem!
Już chwilę później zdradził Joe Roganowi, że byłby więcej niż chętny na ewentualne zestawienie ze Stipe Miocicem. Pochodzący z Ohio zawodnik jest rekordzistą pod względem obron tytułu królewskiej kategorii wagowej, a wygrana z nim umocniłaby pozycję Jonesa w dyskusji o tym, kto jest najlepszym zawodnikiem wszechczasów.
Okazuje się jednak, że… może być to ostatni pojedynek „Bonesa”! Amerykanin zasugerował to niejako podczas konferencji prasowej po UFC 285:
– To było wielkie zwycięstwo. Aczkolwiek według mnie nie jesteś mistrzem, jeśli nie obronisz pasa. Mam w sobie przynajmniej jedną walkę i dam ją fanom.
Jest to o tyle ciekawe, że jeszcze w styczniu Dana White poinformował publicznie, iż Jones podpisał nowy kontrakt na 8 pojedynków. W przypadku udanej obrony Amerykanin nie będzie narzekał na brak pretendentów. W kolejce czekają będący na fali 5. zwycięstw przed czasem Segei Pvlovich, czy Curtis Blaydes.